Ogłoszenia (27-09-2009)


Tja... Szablon nadal w budowie. Zapodziałam gdzieś kartkę z rysunkiem na nagłówek. Uwr. Trudno, znajdzie się, nie takie rzeczy się już gubiło, hehe.
Przed państwem rozdział pierwszy, w którym to dowiecie się, czym właściwie jest Denaconn, poznacie też kilku ważniejszych i mniej ważnych bohaterów opowiadania. Hmm... To właściwie tylko taka "rozkręcajka", ale jest niezbędna do zawiązania konkretnej akcji.
Tak przy okazji: pierwszy raz opisuję scenę batalistyczną, żywię nadzieję, że ma to ręce i nogi. Piszcie, co sądzicie, wyłapujcie błędy. Z góry dziękuję.

niedziela, 27 września 2009

Rozdział I - Zmartwienia kapitana Tertina

„Denaconn” oznacza „przeklęty”. „Denaconn” to słowo, które w uszach starożytnych Reliamczyków brzmiało jak nieprzyjemny zgrzyt burzący harmonię ich lekkiego niczym wiatr języka. „Denaconn” to wreszcie nazwa jednego ze światów, planety niezwykle wiekowej, być może nawet tak starej jak i sam Reliam. Imię owo nie do końca pasuje do swojego właściciela. Dziś nie ma już wątpliwości, że zostało mu nadane w wyniku zwyczajnej pomyłki. Pradawni podróżnicy Świata Centralnego, przybywszy do Denaconnu po raz pierwszy, napotkali niezliczone ilości diabłów i innych demonów. Niezależnie od tego, przez który portal próbowali dostać się na nowy ląd, zawsze natrafiali na to samo: każdego przejścia strzegły oddziały złożone z nieczystych istot. Z tego też powodu glob uznano za wylęgarnię mrocznych sił i nadano mu odpowiednią nazwę mającą ostrzegać potencjalnych wędrowców przed zapuszczaniem się w tamte tereny. Niestety, przybyszom nie było w porę dane dowiedzieć się, że nowy świat stanowi pomost pomiędzy Ultra- i Infrasferą znanymi w niektórych kulturach jako Niebo i Piekło. Jakby tego było mało, odwiedzili Denaconn akurat podczas przygotowań do wielkiej wojny mającej na zawsze zmienić losy planety. Kiedy jednak cała prawda wyszła na jaw, nikt już nie zawracał sobie głowy zmianą nazwy na bardziej reprezentacyjną. Denaconn pozostał więc Denaconnem, niezależnie od tego, czy jego mieszkańcom się to podobało czy nie. A trzeba przyznać, że w chwili obecnej nawet odwiedzający go podróżnicy zwracają uwagę na jego piękno i zgadzają się, że takie miano zwyczajnie do niego nie pasuje.

Niebo w nocy upstrzone jest niezliczonymi ilościami gwiazd układającymi się w konstelacje odzwierciedlające rozmaite obrazy z taką precyzją, iż można odnieść wrażenie, jakby zostały umieszczone tam celowo. Na błękitnej kopule dominuje księżyc przypominający nie tyle srebrzystą kulę, co olbrzymi, nieregularny kamień. Dzięki takiemu kształtowi oraz zmieniającym się fazom każdej nocy wygląda trochę inaczej. Astronomowie wyliczyli nawet, że ciało niebieskie powraca do tej samej postaci raz na mniej więcej czternaście lat, tak więc przeciętny człowiek może w ciągu całego życia ujrzeć „taki sam” księżyc najwyżej kilka razy. W dzień natomiast niebo i ziemię rozświetla złocisty, nienatarczywy blask słońca dorównującego wiekiem najbardziej sędziwym żyjącym gwiazdom.

W tej właśnie chwili na ów lśniący na nieboskłonie klejnot spoglądał kapitan Jerzy Tertin. Chociaż płomienista kula tonąca z wolna za horyzontem w towarzystwie szkarłatnych chmur stanowiła przepiękny widok, głowę tego potężnie zbudowanego, niespełna czterdziestoletniego mężczyzny zaprzątały sprawy o wiele istotniejsze niż zachwycanie się urokami denaconńskiego nieba. Wiedział, że ten zachód słońca mógł być dla wielu jego żołnierzy ostatnim: miasto handlowe Moonspire szykowało się do oblężenia.

Kapitan Tertin od początku był przeciwny całej tej wojnie, podobnie zresztą jak znakomita większość walczących po obu stronach konfliktu dowódców. Niezależnie od swoich poglądów, nie miał jednak za wiele do powiedzenia w tej sprawie. Hrabia Diemer, który sprawował pieczę nad regionem, w jakim miało nieszczęście znajdować się Moonspire, nie konsultował się z nikim w kwestii rozpoczęcia wojny z Noctorem. Przywódca straży miasta wątpił nawet, by sam król mógłby uczynić cokolwiek, aby go powstrzymać. Koniec końców, Stefan Wspaniałomyślny należał do ludzi wyjątkowo ugodowych i mających trudności z wyrażeniem własnej opinii. Tą właśnie uległością wobec szlachetnie urodzonych doradców zasłużył sobie na przydomek, który - zdaniem Tertina - brzmiał wyjątkowo eufemistycznie, zwłaszcza że w tej chwili władca dopuszczał się nawet przyzwalania swym dwóm dawnym najwierniejszym sługom na prowadzenie zbrojnego konfliktu.

Słońce wreszcie złączyło się z horyzontem. Powoli ginęło za jego linią, gubiąc swe karmazynowe promienie w liściach drzew, sztandarach porozwieszanych na całym tarasie i przedwcześnie osiwiałej brodzie Tertina. Mężczyzna westchnął ze zmartwieniem, ostatni raz obrzucając wzrokiem zachodnią część widnokręgu. Wojsk Noctora wciąż nie było widać. Czyżby zamierzali zaatakować z zaskoczenia? Trzeba być gotowym na wszystko, pomyślał kapitan, decydując się wreszcie na opuszczenie tarasu. Nie chciał walczyć. Wojna domowa była konfliktem według niego haniebnym. Bo co to za państwo, które zwalcza się samo? Pomimo całej tej awersji wiedział, że nie mógł sprzeciwić się rozkazom hrabiego. A niczego bardziej w tej chwili nie pragnął.

Zwrócił się ku starym, drewnianym drzwiom strzegącym wejścia do krętego korytarza mającego wyprowadzić go aż na dziedziniec zachodnich fortyfikacji miasta. Nim jednak udało mu się do nich dotrzeć i nacisnąć klamkę, rozwarły się one z przeraźliwym skrzypieniem, ukazując niewysoką, odzianą w starą kolczugę i znoszone, lniane spodnie postać.

Aby móc usytuować swoje spojrzenie na twarzy kapitana, Robert musiał wysoko zadrzeć głowę.

– Mona czuje się gorzej – rzekł krótko, niespokojnie wypatrując reakcji Tertina na taką wiadomość.

Jak się spodziewał, krzaczaste brwi dowódcy nieznacznie się zmarszczyły, uwydatniając tym samym poznaczone przepracowanymi nocami oczy. Będąc służącym kapitana i jednocześnie jego zaufanym przyjacielem, Robert potrafił mniej więcej przewidzieć, jak jego pan zachowa się, słysząc tak niepokojące wieści.

– Co z nią? – zapytał Tertin, czując jak jego serce bije trochę szybciej.

– Chyba zaczyna majaczyć. Chodzi po pokoju w tę i we w tę jak szalona, usiłuje wyjść... Mówi, że coś każe jej iść na zewnątrz, biec przed siebie... I... Boi się, płacze... – Głos sługi coraz bardziej grzązł w jego gardle,w miarę jak twarz kapitana bledła.

Rosły mężczyzna zwiesił głowę. Pal licho całą tę wojnę, mógłby znieść nawet i to, jednak śmierci dziecka, które traktował jak własne, nie byłby w stanie wytrzymać z taką łatwością. Już od jakiegoś czasu wiedział, co jej grozi, miał więc teoretycznie możliwość, by przygotować się na każdą ewentualność. Ale tak się zwyczajnie nie dało. Co noc nawiedzały go koszmary, w których umierała, i co noc z jego gardła wydobywał się stłumiony protest. Nie chciał się z tym pogodzić, wolał nawet nie myśleć o takim obrocie wydarzeń, jednak natarczywe wizje stawały się coraz częstsze.

– A co z Teodorem? – spytał, chwytając się ostatniej myśli, która mogła przynieść mu nadzieję.

– Niestety, dalej nie mamy od niego żadnych wiadomości. Wątpię, czy biedak zdąży wrócić do miasta przed oblężeniem – zrelacjonował Robert, odruchowo gładząc się po ciemnych, wyjątkowo bujnych wąsach.

Jego mały skarb noszony dumnie pod nosem sprawiał, że ta niewysoka, pulchna postać stawała się rozpoznawalna pośród tłumu. Można było bez żadnych oporów rzec, że ma na ich punkcie kompletnego bzika, a on tylko pokiwałby twierdząco głową. Przywykł nawet targać przy sobie grzebień przeznaczony specjalnie do ich czesania. Taka dbałość nieraz śmieszyła Tertina, jednak w ciągu spędzonych razem lat zdążył się do tego przyzwyczaić, traktując ją jako niewinne odstępstwo od normy.

W tej chwili kapitan nie był jednak w nastroju do rozpamiętywana ich obfitującej w przygody młodości. Słowa sługi przysporzyły mu tylko powodów do zmartwień. Bał się, że Teodor nie dotrze do miasta na czas albo przybędzie w samym środku bitwy. A co jeśli zostanie (lub, odpukać, już został) przechwycony przez oddziały wroga?

Robert, jakby odgadnął jego obawy, obdarzył go pocieszającym uśmiechem.

– Nie martw się, z pewnością da sobie radę – rzekł. – Ten chłopak ma talent do spadania na cztery łapy.

Tertin musiał przyznać mu rację. Zdolność Teodora do wydobywania się z różnorakich tarapatów zadziwiała kapitana już od samego początku znajomości z tym niezwykłym indywiduum, a zaczęła się ona nieco ponad siedemnaście lat temu, w czasie wielkiej fali głodów, jaka nawiedziła Królestwo Unipenii. Wtedy też na porządku dziennym było pozostawianie w miastach dzieci przez rodziny, które nie mogły zapewnić sobie wyżywienia - rzecz straszna, jednak zawsze istniała nadzieja, że ktoś zlituje się nad widokiem bezbronnego dziecka i przygarnie je do siebie. Różny los spotykał takie niemowlęta - sierocińce szybko uległy przeładowaniu, tak więc coraz częściej były zdane wyłącznie na ludzką litość. Niektóre z nich dosłownie umierały na ulicach, inne padały łupem ludzi, którzy wychowywali je na niewolników, po czym sprzedawali na nielegalnych aukcjach. Wreszcie, te ostatnie miały szczęście zostać przygarnięte przez kogoś, kto wychowa je jak własne.

Takim szczęściarzem był niewątpliwie Teodor. Jako jedno z pierwszych dzieci podrzuconych do Moonspire, szybko zwrócił na siebie uwagę całkiem jeszcze młodego adepta straży miejskiej. Nietrudno się domyślić, że jego wybawicielem okazał się właśnie Jerzy. Niemniej jednak, jako człowiek ogarnięty żądzą przygód, przyszły kapitan nie myślał nawet siedzieć w wolnym czasie w mieście ze względu na samotnie wychowywanego dzieciaka - zamiast tego, już od małego zabierał go na wspólne wyprawy. Choć wielu ludzi uważało jego postępowanie za co najmniej nierozsądne, Tertin nie przywiązywał większej uwagi do tych komentarzy. Jak się z czasem okazało, obfitujące w podróże dzieciństwo wyszło Teodorowi na dobre. Potrafił doskonale poradzić sobie w każdych tarapatach, nieraz zręcznie ratując się z najgorszych opresji. Świadczyło to nie tylko o niezwykłych umiejętnościach, ale też wielkim szczęściu. Chłopak nieraz odnosił sukcesy tam, gdzie zawodzili ci najbardziej szanowani i doświadczeni. Dzięki temu nie pozostał też niezauważony przez innych. Tertin mógłby nawet zaryzykować stwierdzeniem, że całe Moonspire, choć nie należało do małych miast, znało Teodora lub przynajmniej o nim słyszało.

– Może i racja... – westchnął kapitan, choć wcale nie czuł się pewny tych słów.

Powoli zaczynało się ściemniać. Niebawem miał zapaść zmierzch. Bitwa była tuż tuż, a wroga, jak na złość, ani śladu. Tertin zdecydował się przemóc swoje obawy i odwiedzić Monę: możliwe, że to już ostatnia okazja.

Parę minut później, rozstawszy się przed progiem z Robertem, wkroczył do niewielkiego, drewnianego domku - całego dorobku jego skromnego życia. Wbrew pozorom, bycie kapitanem straży w dużym mieście handlowym wcale nie oznaczało bogactwa, zwłaszcza gdy miało się na utrzymaniu małą, przybraną rodzinkę i poświęcało się sporo pieniędzy na cele dobroczynne. Przedarłszy się przez ciemną, pustą sień, wkroczył do maleńkiego pokoiku rozświetlonego wątłym blaskiem stojącej na starym, sosnowym stoliku lampy naftowej. Natychmiast zwęszył charakterystyczny zapach płonącego paliwa. Jego spojrzenie padło w kąt pomieszczenia, gdzie na niskim łóżku spoczywała drobna postać tonąca w morzu białej pościeli. Gdy patrzył na nieruchome ciało, na jego twarzy wymalował się gwałtowny niepokój, jednak natychmiast uspokoił się, widząc, że wątła pierś dziewczynki uniosła się nieznacznie w płytkim oddechu. Postanowił wyjść, by nie przeszkadzać Monie we śnie. Kiedy jednak przekraczał próg pokoiku, za jego plecami rozległo się ciche, cieniutkie westchnienie.

– Teodor już wrócił? – zaciekawiła się mała, siadając na łóżku i przecierając piąstkami swoje wielkie, szarobłękitne oczy.

Kiedy kapitan został zmuszony, by zaprzeczyć, poczuł, że jego serce kraja się na widok zawiedzionej miny, jaka wstąpiła na szczupłą twarz dziewczynki.

Zdecydowanie nie mogła pochodzić z Unipenii. Jej śniada cera sprawiała, że Tertin nieraz już zastanawiał się, czy nie została podrzucona w Moonspire przez jakąś ciemnoskórą niewolnicę. Dowódca straży nie posiadał żadnych informacji na temat pochodzenia Mony, wysnuwał jednak przypuszczenia, że mogła być owocem związku jakiegoś bogatego pana z czarną kobietą. Z tego, co wiedział, dzieci niewolnic poczęte z ich właścicielami zwykle spotykał tragiczny los, nie dziwiłby się więc, gdyby okazało się, iż jakaś matka chciała uchronić swą córkę przed niechybną śmiercią i pozostawić ją w środku miasta. Takie zachowanie byłoby dla niego całkiem zrozumiałe.

– Wiesz co? Coś chyba chce mnie stąd zabrać... – szepnęła słabym głosikiem, opadając bezwładnie na poduszki. Po pościeli rozsypały się długie, lśniące, hebanowe włosy.

Tertin zbliżył się przyspieszonym krokiem do łóżka. Nagle uświadomił sobie, że nie jest w stanie jej pomóc. Pojąwszy swoją własną bezradność, popadł we frustrację, którą jednak skrzętnie ukrył przed Moną. Przeżywszy tyle przygód i sprostawszy wyzwaniom, jakie zwykłemu człowiekowi nawet się nie śniły, teraz patrzył na umierające na jego oczach dziecko. Fakt, przybrane, ale właściwie jak własne. Wszyscy byli jedną rodziną: on, Mona i Teodor.

– Cholerna morsa, nie? – Dziewczynka starała się podtrzymać rozmowę, choć widocznie słabła z każdym słowem. – Dobrze, że już nie mam siły biegać, nogi mnie zaczynały boleć... – Uśmiechnęła się krzywo.

Tertin nieznacznie pokiwał głową, świdrując wzrokiem przestrzeń i ignorując nawet nieładne słowo, jakie wydobyło się z ust Mony. Morsa. Zatruła się morsą. Kto by się spodziewał, że to zdradzieckie świństwo gdzieś tutaj rośnie? Ta mała roślinka o owocach przywodzących na myśl leśne poziomki już niejednego wpędziła do grobu - tak przynajmniej twierdził zielarz, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności znalazł się w Moonspire akurat wtedy, gdy mała zachorowała. Oczywiście następnie podał krótki opis ziela mającego służyć za antidotum, zainkasował ładną sumkę i czym prędzej opuścił miasto. Cały obowiązek odnalezienia leczniczej rośliny wziął na siebie Teodor. Kapitan wiedział, że może na niego liczyć w każdej sytuacji i także tym razem nie było inaczej. Oby tylko zdążył na czas...

Drewniane drzwi na drugim końcu sieni gwałtownie się rozwarły.

– Zwiadowcy wypatrzyli wrogą armię dwie mile stąd! Zmierza w naszą stronę! - zameldował w pełni umundurowany żołnierz stojący na baczność w drzwiach domku Tertina.

Kapitan zareagował natychmiast. Bez słowa ruszył ku wyjściu.

– Powodzenia, wujku! – zawołała za nim słabo Mona.

Uśmiechnął się. Nie wyobrażał sobie siebie w roli ojca, więc jego przybrane dzieci miały w zwyczaju nazywać go wujkiem. Podniesiony na duchu słowami dziewczynki, lekkim krokiem opuścił pokoik.

Gdy dotarli na mury miasta, na niebie lśniły już pierwsze gwiazdy. Na ich szczęście, otaczających Moonspire pól nie okryły całkowite ciemności. Księżyc zsyłał z czystego sklepienia srebrzyste światło, czyniąc okolicę w miarę widoczną. Na staroświeckich tarasach ustawiło się już po kilka rzędów żołnierzy z muszkietami. Dodatkowo przy boku każdego z nich lśnił groźnie bagnet. Za nimi ulokowały się niewielkie grupki ludzi obsługujących katapulty z pociskami wściekłego ognia.

– Lada chwila powinni pojawić się na horyzoncie – poinformował żołnierz.

Tertin zlustrował go spojrzeniem w lekkim zamyśleniu. Nie widział wcześniej tego człowieka. Zarówno jego młoda twarz, jak i przydługie loki w kolorze ciemnego blondu nie budziły w nim absolutnie żadnych skojarzeń. Pomyślał sobie, że być może chłopiec (nie, zdecydowanie nie mógł nazwać go mężczyzną) należał do tych rekrutów, których zaciągnięto siłą do armii Królestwa w chwili wybuchu wojny. W tym momencie należy usprawiedliwić poczciwego kapitana i dodać, że nie on zadecydował o rozpoczęciu poboru: tak nakazał hrabia Diemer.

Wszyscy jak jeden mąż skierowali wzrok we wspomniane miejsce. Ich oczom ukazały się tylko pojedyncze brzozy i ciemna, jednostajna linia oddzielająca pola od nieba. Cisza.

– Jaka decyzja? – zagadnął go Robert.

Służący wykazywał nieraz dziwną skłonność do pojawiania się za plecami kapitana bez najmniejszego ostrzeżenia, zatem i tym razem Tertina nie zaskoczyło to nagle wyłonienie się z ciemności.

– Czekać – nakazał ponuro.

Atmosfera stawała się coraz cięższa, niczym powietrze tuż przed burzą. Stali w bezruchu na ozdobionym barwnymi sztandarami, lecz wciąż zimnym, kamiennym murze, w napięciu wyczekując nieuchronnego. Jedynie ich włosy i płaszcze powiewające na delikatnym wietrze przypominały o tym, że czas nie stanął w miejscu. Ta chwila zdawała się dla nich więzieniem, z którego nigdy już nie odejdą.

Wreszcie pełną napięcia ciszę przerwało alarmujące „Tam!” wydobywające się z ust pobliskiego żołnierza. Wszyscy automatycznie spojrzeli we wskazanym kierunku.

To, co ujrzeli, zdecydowanie nie wyglądało jak nadciągająca armia Noctora. Pośród wysokich kłosów zbóż szedł karłowaty, kulawy osiołek. W świetle księżyca dało się dostrzec przekrzywione śmiesznie na bok ucho. Jeździec okazał się tak samo nietypowy: po jego niewielkim wzroście nietrudno było wydedukować, że nie wkroczył jeszcze nawet w wiek nastoletni.

Tertin, z wyrazem najwyższego zdumienia widocznym nawet w ciemnościach i spod brody, nakazał strzelcom wstrzymać ogień. Chłopiec, jak gdyby nigdy nic, podszedł pod same mury miasta, zadarł głowę wysoko do góry i zapytał szczebiotliwym głosem:

– Mogą mnie panowie wpuścić do środka? Osiołka mi strasznie suszy, a i ja dawno nie piłem.

Nie tego się spodziewali. Kilku żołnierzy parsknęło śmiechem, niektórzy popatrzyli z lekkim zakłopotaniem na swoich towarzyszów. Tertin natomiast lekko ściągnął wargi.

– Spuść mu jakąś linkę, żeby podpiął swojego osła – nakazał Robertowi. – A wy go pilnujcie – zwrócił się do najbliżej stojących trzech żołnierzy. – Może być agentem wroga, dlatego macie zaprowadzić go do gospody, dać się czegoś napić i nie spuszczać go z oka, chyba że całe miasto będzie już płonąć.

Wypowiedź nie zabrzmiała specjalnie optymistycznie, jednak nikt nie wyraził zbyt wielkiej chęci, aby ją skomentować. Wszyscy po prostu bezzwłocznie wykonali dane im rozkazy. Gdy tajemniczy Chłopiec z Osiołkiem znalazł się już na murach, Tertin wykorzystał okazję, aby mu się przyjrzeć. Blask dzierżonej przez jednego z żołnierzy lampy wyłaniał spod poszarpanego, brudnego płaszcza i kaptura wielkie, lśniące oczy wraz z nieco szelmowskim wyrazem poznaczonej mnogimi zadrapaniami twarzy. Dzieciak rozchylił sinawe usta w szerokim uśmiechu, po czym skłonił się z najwyższą elegancją.

– Dziękuję bardzo szanownym panom za wpuszczenie mnie do miasta! – zaćwierkał wesoło.

– Tak... Czuj się jak w domu... – wydukał lekko skonfundowany kapitan.

Jak żył, doprawdy, jak żył, czegoś takiego jeszcze nie widział! Jakiś dzieciak ładuje się tuż pod mury miasta zaraz przed bitwą i prosi o wpuszczenie go do środka! Tertin zmarszczył w oszołomieniu krzaczaste brwi, obserwując odprowadzanego przez żołnierzy malucha i osła. Zwierzę wyglądało, jakby za chwilę miało zdechnąć na jego oczach. Szło kulawym, zataczającym się krokiem, miotając na wszystkie strony maleńkim pakunkiem niewprawnie przytwierdzonym do sparciałego siodła.

Gdy szok już nieco minął, Chłopca z Osiołkiem pochłonęły kręte schody. Kapitan zaczął pluć sobie w brodę, że nie wypytał dziecka o jego pochodzenie i cel podróży. Zdecydował się posłać jeszcze jednego żołnierza, aby przesłuchał dziwacznego przybysza.

– Idą! – zawołał wreszcie jeden z obserwujących horyzont ludzi.

Nadszedł czas. Ujrzawszy zbliżający się tuman kurzu, kapitan oddalił się od krawędzi murów i zajął stanowisko głównego dowódcy. Otaczające je grube ścianki chroniły go od pasa w dół, więc ryzyko postrzelenia automatycznie malało. Obok niego, lecz już poza zasłoną, stanął Robert. Kiedy tylko wroga, czarna chmura przekroczyła niewielką rzeczkę przecinającą pola w poprzek, Tertin wydał sygnał do strzału.

Powietrze wypełnił ogłuszający huk i swąd prochu. Odpowiedzią na pierwszą salwę były ludzkie krzyki, rżenie koni oraz kontratak. Kilku broniących Moonspire żołnierzy spadło z tarasów, wydobywając z siebie przedśmiertne jęki, gdy poraziły ich ołowiane kule. Kapitan nie tracił zimnej krwi. Wydał kolejną komendę. I znowu: strzał, krzyki, rżenie, kontratak... Gdy wróg podszedł jeszcze bliżej, w ruch poszły katapulty. Pociski wściekłego ognia ze świstem przedzierały się przez nocne powietrze i lądowały na nieprzyjacielskich głowach, rozpalając wśród wrogich oddziałów nieugaszalne płomienie. Z dźwięków dochodzących z dołu Tertin mógł wywnioskować, że pod murami wybuchła panika. Nie potrafił już jednak dostrzec, jak żywe pochodnie chaotycznie zawracały swoje konie i rzucały się z powrotem do rzeczki, nieświadome tego, że woda nie jest w stanie zniweczyć wściekłego ognia.

Wszystko szło po myśli Tertina. Jak dotąd nie stracili zbyt wielu żołnierzy, a z tego, co donosili mu zwiadowcy, wynikało, że w oddziałach wroga rzecz miała się zgoła inaczej. Nie udało im się jeszcze nawet przebić przez pierwszą osłonę wrót miejskich, nie mówiąc już o trzech kolejnych. Co prawda, część murów ucierpiała od uderzeń kul armatnich, jednak nie były to wyrwy, których nie jest się w stanie skutecznie bronić.

Momentalnie z dołu dobyła się chaotyczna, nierówna salwa z muszkietów. Tertin usłyszał obok siebie głośny, metaliczny dźwięk. W panice obrócił twarz na swego przyjaciela. Klęczał na ziemi z szeroko otwartymi oczami.

– Robert! – przeraził się dowódca, opuszczając stanowisko i kucając przy słudze.

Ku swojemu bezgranicznemu zdumieniu, na twarzy wąsacza dostrzegł szeroki uśmiech.

– A mówiłem, że kolczugi jeszcze się do czegoś nadają? – zakrzyknął przemądrzale. – Pocisk się odbija jak piłeczka, a wy gadacie, że to przestarzałe i niepotrzebne...

Na dole rozległ się strzał. Robert gwałtownie zamilkł. Tertin spojrzał na niego z silnym biciem serca.

– Kuźwa, moje wąsy! – wrzasnął sługa. – Cholerne dranie, wąsy mi się fajczą! –Gwałtownym ruchem ręki zagasił swą dymiącą ozdobę. Po chwili spod jego dłoni w akompaniamencie smrodu spalenizny wydobył się żałosny obraz: prawa część zarostu przypominała strzęp czarnego materiału. Lewa miała się jeszcze całkiem dobrze. – Żeby to szlag trafił! Dorobek życia stracony! – Z tym oraz kilkoma mniej cenzuralnymi okrzykami rzucił się do murów. Wyrwał jednemu z żołnierzy muszkiet i wystrzelił w stronę stłoczonego na dole tłumu. – Macie, psiamać! – zawołał jeszcze, zanim pocisk otrzymany w udo nie zwalił go na ziemię.

Nim Tertin zdołał jakkolwiek zareagować, za jego plecami rozległ się alarmujący okrzyk:

– Stajnia się pali!

Błyskawicznie obrócił się ku nadbiegającym żołnierzom. W jednym z nich rozpoznał człowieka, któremu kazał pilnować Chłopca z Osiołkiem. Szybka refleksja. Stajnia stoi koło domu. W domu jest Mona. Bez chwili wahania powierzył chwilowe dowództwo jakiemuś zdezorientowanemu podchorążemu i rzucił się ku azylowi chorej dziewczynki. Nakazał kilku walczącym biec za sobą. Wziął również tego nieszczęsnego strażnika.

W chwili gdy zbliżyli się do stajni, ogień trawił już sporą część miasta. Cholera, że ja zawsze muszę zapeszyć, pomyślał ze złością Tertin. Nie tracił czasu. Wbiegł do ogarniętego płomieniami domu. Jednym susem przestąpił sień i znalazł się w maleńkim pokoiku. Łóżko było puste.

– Gdzie ona, cholera, jest?! – warknął wściekle, wybiegając z domu.

Nikt nie odpowiedział. Bo i nikogo już na zewnątrz nie dostrzegł. Zdezorientowany, rzucił się ku gospodzie. To musi być robota tego smarkacza, musi, musi! Tertin nie miał pojęcia, jak to możliwe, ale teraz go to nie obchodziło. Znajdzie go i wydusi całą prawdę.

Kopniakiem otworzył dymiące drzwi i wdarł się do środka. Rozlane na podłodze wino podsycało nieprzekraczalne ściany z ognia. Za jedną z nich, pośród rozmaitych zwęglonych mebli dostrzegł ten szelmowski uśmiech bachora i te szydercze, krwistoczerwone oczy zwierzęcia. Zarówno karłowate stworzenie, jak i jego pan wyszczerzyli w podłym chichocie białe, spiczaste zęby.

Tertin zamrugał ze zdziwieniem, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Gdy uniósł powieki, chłopca już tam nie było. Osiołka zresztą też nie.

13 komentarzy:

  1. Rozśmieszył mnie ten motyw z palącymi się wąsami ^^ A ta Mona ile ma lat? No i jeden błąd znalazłam: "Ta chwila zdawała się się dla nich więzieniem, z którego nigdy już nie odejdą".

    OdpowiedzUsuń
  2. Ups... ^^; Zaraz poprawię :D
    Mony wiek na razie nie jest sprecyzowany, o tym więcej w późniejszych rozdziałach, wiadomo na razie, że to dziecko ^^
    Hehe, musiałam jakoś rozładować dramatyzm, bo mnie przybijał xD

    OdpowiedzUsuń
  3. ale nudy ;/
    daj se z tym spokoj i tak ci to nie idzie....

    OdpowiedzUsuń
  4. Hmm... A czy mogłabym poznać autora tego komentarza? Bo "Anonimowy" mówi mi tyle co nic, a jednak chciałabym mieć świadomość, kto też wyraził taką opinię. No i będę wiedzić, kogo mam nie powiadamiać o nowych notkach, jeśli jesteś osobą, którą o nich informuję.
    Prosiłabym też wypowiedzieć się, czemu Twoim zdaniem jest nieciekawie i podać możliwy sposób na poprawienie opowiadania. Jestem otwarta na konstruktywną krytykę i wszelkie sugestie.
    Cóż. Nie zmuszam nikogo do czytania. To co jedni uznają za interesujące, drudzy skwitują ziewnięciem. Piszę dla tych pierwszych, dlatego też nie zamierzam zarzucić DD, bowiem powzięłam sobie zamiar, że nie dam za wygraną. Poza tym, pisanie jest najlepszym ćwiczeniem, czyż nie? ;]

    OdpowiedzUsuń
  5. daruj sobie gadke, bo i ona ci nie idzie. pewnie tylko w virt jestes taka mocna.
    nie bede podawac imienia. nie ujawniam sie w sieci.
    co do opowiadania... nic nie da sie poprawic, bo to syf. czytalam lepsze.

    OdpowiedzUsuń
  6. ehhh, nie wiem po jaką cholerę tu włażę. wystarczy, że twojego imienia unikam jak ognia ;/
    nie czytałem ale kiedys moze zaczne. zobaczymy, jak dalej piszesz.
    i dla jasnosci. ten anonimowy to nie ja, wiec nie donos na mnie policji, ze sie nad toba znecam jasne?

    OdpowiedzUsuń
  7. Anonimowy - Hmm... To jakaś prowokacja?
    Mam wrażenie, że uważasz, iż zamierzałam się popisać argumentacją, a ja tylko poprosiłam Cię o sprecyzowanie opinii i powiedziałam, co sama o tym myślę. Nie proszę o podawanie imienia, wystarczyłby nick. Że czytałaś lepsze? Ja też. Tak samo jak i (w moim mniemaniu) gorsze.
    I na koniec: co ma virt do reala? Fakt, w rzeczywistości jestem zupełnie inną osobą, która jednak nadal (zazwyczaj) nie boi się wyrazić swojej opinii na dany temat. Zastanawia mnie, jaka Ty jesteś. Twoje komentarze na tym blogu nie powaliły mnie na razie elokwencją. Wydaje mi się też, że dowartościowujesz się poprzez pojeżdżanie innych. Taa, i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że na ten blog wchodzisz i piszesz tylko po to, by mnie wkurzyć.

    David - Zaskoczyłeś mnie i to na tyle, że nie wiem, co napisać. Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek się do mnie odezwiesz... No i donosić oczywiście nie zamierzam x3 Ale to nie jest chyba temat na rozmowę w takim miejscu...
    Hmm... Jest taka sprawa, która od jakiegoś czasu mnie zastanawia. Nie odwiedzałeś przypadkiem mojego profilu kontem fikcyjnym? Jeżeli zamierzasz jeszcze odpowiedzieć na to pytanie, to prosiłabym przez priva na n-k.

    OdpowiedzUsuń
  8. Widzę, że się nie zrozumieliśmy. Nie mam najmniejszego zamiaru pisac z Toba ani w komentarzach, ani na nk, ani na gg, ani na innych komunikatorach. Najlepiej by było gdybys nie istniała co niestety jest niemozliwe. Zreszta nie powinnas sie dziwic po tym co mi zrobiłas.
    Ogranicze sie tylko do wypisywania błedow, o ile jakies będa. Jak nie bedzie to przemilcze temat.
    Nie, nie mam fikcyjnych kont bo po co?

    OdpowiedzUsuń
  9. Rozumiem. Niech więc zostanie tak jak jest.

    OdpowiedzUsuń
  10. O żeż, David, czy Ty masz konflikt ze wszystkimi? I wszędzie pojawiają się dziwne-nie-Twoje wiadomości?
    I jak się nie ma zamiaru z kimś pisać, to się nie pisze xD.

    OdpowiedzUsuń
  11. O rany! Właśnie zauważyłam, że to już prawie rok minął od rozdziału!

    OdpowiedzUsuń
  12. Boleję nad tym :p
    Nie mam kiedy się do tego zabrać, a jak już mam, to biorę się za coś innego...
    Planowałam, że zacznę to pisać od września, ale już teraz widzę, jaka będzie rzeź w szkole =.=

    OdpowiedzUsuń